czwartek, 20 lutego 2014

GFPoint 2014. Oczami uczestnika ...znaczy się moimi.

Kiedyś tam, chłodną nocą, z nudów przeglądam FB
Widzę ogłoszenie o rozpoczęciu zapisów na GF Point 2014.
Chwila. Błysk. Dreszcz.
Kupuję pakiet.
Bez planowania. Bez zastanawiania się. Jak? Kiedy? Z kim? Zupełnie wbrew swojej defensywnej naturze, na gorąco bez przeanalizowania zagadnienia. Spontan i ja? Mieszkamy w dwóch osobnych dzielnicach na przeciwległych skrajach nudnego miasta.
Ci którzy dowiadują się o moich planach nie dowierzają. Sypią się porady, ze wspólnym mianownikiem zawierającym serdeczną poradę odstąpienia od pomysłu. Zaczynam truchtać wokół Plant, tak regularnie jak to możliwe czyli rzadko. Od stycznia jeżdżę na pływalnie, dołącza do mnie Żona, która jako jedyna choć nie do końca rozumie racjonalne uzasadnienie uczestnictwa w biegu nie odwodzi mnie od niego.

* * *
Trzy dni przed startem odzywa się Łukasz. Jednak jedzie. Ma miejsca w samochodzie. Będzie Majster. Ten Majster? Dokładnie ten sam, ubiegłoroczny zwycięzca GF Point.

W przeddzień wyjazdu kocioł w pracy. Muszę odwołać urlop który planowałem na poniedziałek po imprezie. W piątek zamiast pracować z domu, jadę do biura 2 godziny wcześniej niż zwykle. Zaciskam zęby i na umówione spotkanie z Łukaszem o 16.30 spóźniam się raptem parę minut. Wcześniej zdążę jeszcze być w domu, spakować się, pożegnać Księżniczki.
* * *
Selfie ;)
Na miejsce docieramy gdzieś pomiędzy 20 a 21. Rozbijamy legowisko na środku sali. Majster prosi by nie zwracać się do niego po ksywce. Mogąc być celebrytą wybiera ciche życie ;) Leżymy z chłopakami bez sprecyzowanego pomysłu na wieczór, przyglądamy się ludziom. Żartujemy z zawodników, którzy najwyraźniej postanowili wygrać konkurencję na najcięższą kamizelkę. Bo jak inaczej wytłumaczyć sens zabierania plate-carriera z dwunastoma ładownicami pełnymi magazynków... Ot takie sympatyczne nabijanie się z samych siebie.
Air-soft to lans. Bez lansu nie ma sensu.
Kanapki, herbata, kulturalnie przywitana cisza nocna.
Dla niektórych rano ciśnienie jest nie do zniesienia. Tkwią w pełnym oporządzeniu od piątej z minutami.
Cztery godziny do startu mojej kategorii mijają dość niespostrzeżenie. Jestem wyluzowany. Co najgorsze mogło się zdarzyć jest już za mną. Jestem tu. Pójdę się zmęczyć choćby z nudów. Łukasz i Jędrek wystartowali w kategorii PRO zatem tak czy inaczej trzeba by było na nich czekać.
Ale ta ostateczna linia motywacji nie jest potrzebna. Naprawdę chcę sprawdzić ile z siebie mogę dać. 
* * *
Na zewnątrz dość chłodno. Zapomniałem czapki, więc formuję sobie nakrycie głowy z buff'a (jestem radykalnym fanem tego gadżetu lecz bodaj pierwszy raz doceniam go w pełni). Jeszcze pogadanka z Regdornem o starych czasach, trochę rozmów o specyfice AS i ustawiam się na zbiórce.

https://fbcdn-sphotos-g-a.akamaihd.net/hphotos-ak-prn1/t31/p180x540/1622506_665321573506611_9295252_o.jpg
Aut. Gunfire

Sygnał startu nie wywiera na mnie należytego wrażenia. Z rosnącym przerażeniem próbuję zorientować mapę i znaleźć na niej... miejsce startu. Cóż, wielki wyraźny trójkąt przeoczyć jest łatwo ;) . Po nawiązaniu kontaktu z rzeczywistością, początkowo podążam za tłumem najwyraźniej walącym na check-point 2. Podejmuję strategiczną decyzję. Odpuszczam popularny kierunek wycieczkowy, gdyż nie lubię spędów i pomykam na 6-stkę. Szybko odnajduję zielony szlak, dla pewności potwierdzam z napotkanym lokalsem historyczną lokalizację urzędu pocztowego (zamknięty acz oznaczony na mapie) i ruszam w samotną wędrówkę. Dość monotonną trasę uprzyjemniam sobie wyszukiwaniem śladów pogoni. Ta zjawia się w okolicach punktu docelowego. Do testu z wiedzy militarnej przystępuję zatem z radosną młodzieżą. która zalicza w ten sposób już drugi check-point. Wyruszając w dalszą trasę do 8-mki, spotkam Patona zmierzającego w przeciwnym kierunku – niechybny znak, że facet mocno śrubuje wynik. Przypominam sobie słowa Majstra, który widzi w Formacji Śląsk murowanych faworytów do zwycięstwa. Wymiana pozdrowień i dalej swoją drogą, dość sielankowym szlakiem wyciętym w zboczu góry o wdzięcznej nazwie Wroniec.
Błogi nastrój pęka dość szybko wraz z pojawieniem się pierwszych oblodzeń. Niezbyt porywające tempo marszu spada jeszcze bardziej a niesionymi dotąd byle jak kijami trekingowymi, zaczynam posługiwać się bardziej świadomie, korygując zachwianą równowagę cielska mego. Check-point 8 osiągam bez większych przygód (uff). Droga do „czwórki” również nie podnosi poziomu adrenaliny. Kolejni uczestnicy z kategorii Basic, którzy wyprzedzają mnie bez objawów wysiłku, krokiem równym jakby obowiązywały ich inne reguły fizyki z korzystniejszym współczynnikiem tarcia, już przestali smucić. Co poniektórych nawet dopinguję.
Check-point 4 wita mnie niewielką kolejką, z czasem oczekiwania pozwalającym na spokojne wypuszczenie z organizmu tego co zbędne i uzupełnienie tego co przydatne. Test z rozpoznawania części airsoftowych idzie gładko. Jako mistrz wtórnej refleksji, parę dni później zorientuję się , że pomiędzy tłokiem a głowicą tłoka rozciąga się szeroka kotlina znaczeń a taki anti-reversal ma niewiele wspólnego z selektorem ognia. Nadal doceniam tolerancję obsługi punktu, która przyjmuje opis „takie gówno od gear-boxa dwójki, na przód, żeby się nie rozpi..sypało” jako definicję Mblock'a.
Wyruszając w dalszą trasę mam silną ochotę zaliczyć punkt 2. Ustalam, że wystarczy trzymać się żółtego szlaku tak długo aż dotrę do utwardzanej drogi a następnie ruszyć na północ nie bacząc na przeszkody. Początkowy fragment odcinka mocno opada w dół. Na ścieżce leżą kamienie, które niewątpliwie są błogosławieństwem dla pnących się pod górę. Taki ułatwienia zupełnie nie przemawiają do mnie przy zejściu. Wybieram inny wariant. Skaczę pomiędzy pieńkami, truchtam po miękkim poszyciu leśnym. Jest przyjemniej, jest szybciej i wkrótce znajduję się w miejscu gdzie (jak sądzę) szlak skręca w prawo. Gorączkowo szukam oznaczeń, które miałyby potwierdzić właściwą lokalizację. Wtedy zauważam, że paru zawodników zbiegających za mną kieruje się w lewą stronę. Uznawszy, że widocznie lepiej orientują się w terenie podążam za nimi. Rześko pomykająca młodzież szybko pokazuje mi plecy. Podszepty moich bioder wybijają z głowy próby utrzymania narzuconego tempa. Zwalniam, zatrzymuję się by złapać oddech

Spoglądam w dół zbocza …

Nie do końca jestem w stanie odtworzyć procesy myślowe, w których zidentyfikowałem cel, uwiarygodniłem kierunek i ruszyłem na przełaj wprost do punktu majaczącego się gdzieś poniżej.

Wędrówka z mety zmienia się w dramatyczną walkę o przetrwanie. Co rusz tracę równowagę sunąc po liściach, odbijając się od kępek traw, waląc dziobem w zasieki cienkich gałązek. Walczę jak mogę, zapieram się nogami, wspieram się kijami, tak by szaleńcza podróż w dół miała choćby pozory kontrolowanej wycieczki. Koniec końców docieram do stóp zbocza w jednym kawałku za cenę wygiętego kija (udaje się go wyprostować na tyle by nadal spełniał swą funkcję).
Na drżących nogach zbliżam się do check-point i ze zdumieniem odkrywam, że zaliczam punkt 3 a nie jak planowałem 2. Rzut oka na mapę i szybka decyzja. „Dwójka” musi poczekać na odwiedziny.
Swoistym bonusem za wybranie karkołomnego skrótu jest wyprzedzenie uczestników biegu, którzy wcześniej zgubili mnie na górze. Choć przez chwilę to oni muszą gonić za mną.
Aut.: Kamila Mrozek
Dość sprawnie przebywam drogę do „9-tki”, dziarsko ruszam do „5-ki”. Jeśli mnie pamięć nie myli obsługa punktu na Rozdrożu pod Moszną, dodaje mi otuchy mówiąc „jest 12-ta, kupa czasu”.

Najwyraźniej w tym miejscu dobry nastrój pożegnał się z ogólnie dobrym samopoczuciem.

W drodze na checkpoint „7”, do nucących swą smętną piosenkę bioder dołączają się inne partie nóg. Nim docieram do punktu na Przełęczy Marcowej, ujawniają się soliści z chóru Bolesnej Przygody - wielkie palce u obu stóp coraz głośniej wyśpiewują swoje partie. Właśnie ta nieznośna lekcja muzyki sprawia, że widząc zadanie na check-point 7, bez próby podjęcia wyzwania proszę o wpisanie kary.

Perspektywa uniknięcia pajacyków, pompek, przysiadów i wyskoków za cenę 90 karnych minut, oceniana na zimno na pewno nie jest dobrym deal'em. W tamtym miejscu i czasie, bez wahania przyjąłbym 120 i dołożył zapas batoników dla sędziego. Rozważyłbym też każdą niemoralną propozycję za możliwość wymiany posiadanych butów na dowolne inne, byle wygodne.

Zdążając ku check-point 1 gubię się..
Pamiętam to tak; kilku zawodników, każdy zmierzający do tego samego miejsca, każdy idący w innym kierunku. Gęsta sieć ścieżek, wolnych przestrzeni, które utożsamiam z drogami - nijak nie pokrywają się z rysunkiem mapy. Postanawiam odnaleźć strumień i idąc wzdłuż niego dotrzeć do utwardzonej drogi (ścieżki rowerowej jak się okazało). Upragniony cel nawigacyjny to pułapka. Ciek wodny nim zamarzł, musiał rozlać się szeroko tworząc całkiem spore obszary bagienne. Z powagi sytuacji zdaję sobie sprawę gdy, zmrożony grunt (tak sądziłem), nagle rozstępuje się pode mną. Szybko spróbuję uciec z grząskiego terenu ale każdy kolejny krok wydaje się jeszcze gorszym posunięciem.

Opanowuję panikę. Udaje się wskoczyć na zdecydowanie twardszy kawałek terenu. Odnajduję właściwą drogę a chwilę potem maszerujemy obok siebie, ramię w ramię, wśród uczestników biegu z którymi rozdzieliśmy się na szczycie zbocza.

Aut.: Kamila Mrozek
Zdjęcia ani filmy nie oddają klimatu muzeum kompleksu Włodarz. Choć wykonując dodatkowe zadania jakie czekały na check-point 1 nie miałem zbyt dużo czasu by kontemplować widoki, ogólne wrażenie jakie wywiera miejsce jest niezapomniane. Duża w tym rola świetnie przygotowanych rekonstruktorów i tak na przykład widok posępnego „esesmana” przemierzającego podziemne korytarze pewniakiem nieraz przyśni się nocą ;).

Wracając do biegu.
Biorę udział w każdej przewidzianej konkurencji. Pierwszy raz w życiu zjeżdżam na linie, Zgaduje na teście historycznym (czytałem zalecony tekst, wszystkie szczegóły idealnie wyparowały z pamięci w momencie sprawdzianu), strzelam, wyciągam betonowy blok z szybu (muszę się pochwalić, że dość szybko i precyzyjnie namierzyłem to stanowisko a wiem jakie problemy sprawiało to innym)...Nie wiem ile punktów udaje się zdobyć, zdecydowanie najbardziej rozczarowuje mnie wynik na killing-house. Z okularami, które zaparowały zanim dobrze umiejscowiłem je na nosie, ze słabo podającym hi-capem i co tu się okłamywać, z własnym zmęczeniem dającym się coraz bardziej we znaki, trafiam w cele raptem dwa razy. Wszystkie zadania zajmują mi godzinę i 23 minuty.

Około godziny 14.20 ruszam w dalszą wędrówkę i jak sądzę jedyną przeszkodą na drodze do mety jest check-point 2. Chcąc uniknąć wędrówek asfaltem, postanawiam wracać przez góry podążając ścieżką rowerową na południe a następnie zejść do Walimia niebieskim szlakiem. To co w teorii wydaje się proste, oczywiście będzie miało dużo bardziej dramatyczne przełożenie na praktykę.
Na początek przeoczę moment kiedy schodzę z uprzednio wybranego szlaku. Na rozwidleniu dróg idę szerszą i płaską drogą (ta okaże się ścieżką dydaktyczną). Instynktownie odrzucam szlak odbijający ku górze. Ot, zmęczenie. Gdy ścieżka dydaktyczna urywa się nagle, uświadamiam sobie, że jestem w du...żej odległości od właściwej trasy.
Kuleję, już wręcz cierpię od obolałych stóp, jednak ani przez chwilę nie rozważam na serio możliwości cofnięcia się ku feralnemu skrzyżowaniu.
Sięgam po kompas, orientuję mapę i ruszam trawersować zbocze.
Przeprawiając się przez kolejny strumień, sprawnie oceniam, który kawałek gruntu budzi zaufanie a który jest dalekim krewnym bagna, które uwzięło się na mnie w drodze do muzeum. Odkrywam też, że ból stóp zdaje się być mniejszy przy podchodzeniu niż w czasie marszu po płaskim. Prawda jednak jest taka, że ciężko liczyć na dużą ilość podejść zmierzając ku niżej położonym terenom. Wlekę się okropnie, krok-ukłucie bólu-krok-ból.
Ale prawdziwą katorgą jest dopiero zejście niebieskim szlakiem. O ile w terenie leśnym czy po łące stąpam niczym skacowany jeleń, każdy krok podliczając bądź bolesnym westchnięciem bądź przekleństwem tak od wejścia na asfalt skupiam się już tylko na zaciskaniu zębów.
W końcu zatrzymuje się. Ciężko zawisam na kijach i poważnie rozważam zakończenie zabawy.
Wtedy, zdarzy się coś tak nierealnego, jak nienaturalne są niektóre sceny filmowe.
Podnoszę do góry głowę i patrząc ponad dachami domów, na prawo od wieży kościoła widzę miejsce, które idealnie pasowałoby do opisu check-point 2.

Oszczędzę dalszych opowieści o mojej walce z dolnymi kończynami - docieram od celu.
Opadam na kolana.
Klnę głośno siarczyście.
Po tej celebracji chwili, idę zaliczyć konkurencję na strzelnicy. Tulę się do „giety”. Strzelałem szybko i bez większego kombinowania, stojąc. Naliczyłem 8 trafień, sędzia zapisał 6. Być może ze zmęczenia wyznaję już inną matematykę. Nie ma to żadnego znaczenia dla poprawnego wykonania zadania.
Jeszcze tylko paręset metrów krzywych kroków i minutę po 16 oddaje swój identyfikator startowy z kompletem potwierdzeń.

Sekundy potem Organizator zapyta mnie o doznania.
Wygrałem” odpowiadam z pełną powagą.
Aut.: Kamila Mrozek
Potem jest trochę jak na jawie i pamięć zapisała nieostre obrazy.
Spotykam Łukasza, gratulacje, rozmowa o bólu, zmęczeniu ale i satysfakcji.
Talerz grochówki, której resztki dokładnie wycieram przepyszną bułką.
Herbatka.
Zyyy Cyytrtnką.
Podchwycenie myśli o masażu za cenę kąpieli pod zimną wodą.
Dobre ręce wspaniałych studentek AWFu rozcierających obolałe mięśnie nóg.
Opowiadam Majstrowi i nieznanym mi Gościom swoje przygody.
Sala gimnastyczna,
Oczekiwanie na wyniki.
Paton triumfujący, Gryzli z Barrett'em większym niż on sam
Samochód,
koc,
zasypiam...

wygrałem.

* * *
Na koniec, coś co mogłoby służyć za wstęp. Mam 38 lat, Żonę, dwie córki. 6 lat pracy w korporacji przekształciło mnie w nieco przyciężkawe, marudzące i pozbawione zainteresowań coś. Pół roku temu postanowiłem to zmienić, wracając aktywnie do hobby/sportu jakim jest AirSoft. Przygotowania do startu rozpocząłem w grudniu 2013 jednak biorąc pod uwagę ilość czasu jaką mogłem poświęcić nie liczyłem na specjalne efekty. Wyliczanie różnych symptomów chorobowych jakie pojawiły się w okresie po zakupie pakietu startowego byłoby nieco żałosne, warto zaznaczyć, że pojawiły się i siały zamęt. W związku z powyższym, dość szybko uznałem, że pokonanie całej trasy uznam za pełen sukces.

Kończę tą relację z pełnym przekonaniem, że wygrałem. 
Sam ze sobą.
Za rok postaram się przesunąć granice tego co uznawałam za sukces.
A jak się nie uda, mam nadzieję bawić się tak dobrze jak w tym roku.

Zdjęcia w tekście dzięki uprzejmości i za zgodą:

Kamila Mrozek

Gunfire

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz