Kiedyś tam, chłodną
nocą, z nudów przeglądam FB
Widzę ogłoszenie o
rozpoczęciu zapisów na GF Point 2014.
Chwila. Błysk. Dreszcz.
Kupuję pakiet.
Bez planowania. Bez zastanawiania się. Jak? Kiedy? Z kim? Zupełnie wbrew swojej defensywnej naturze, na gorąco bez przeanalizowania zagadnienia. Spontan i ja? Mieszkamy w dwóch osobnych dzielnicach na przeciwległych skrajach nudnego miasta.
Ci którzy dowiadują się o moich planach nie dowierzają. Sypią się porady, ze wspólnym mianownikiem zawierającym serdeczną poradę odstąpienia od pomysłu. Zaczynam truchtać wokół Plant, tak regularnie jak to możliwe czyli rzadko. Od stycznia jeżdżę na pływalnie, dołącza do mnie Żona, która jako jedyna choć nie do końca rozumie racjonalne uzasadnienie uczestnictwa w biegu nie odwodzi mnie od niego.
* * *
Trzy dni przed startem
odzywa się Łukasz. Jednak jedzie. Ma miejsca w samochodzie. Będzie
Majster. Ten Majster? Dokładnie ten sam, ubiegłoroczny zwycięzca
GF Point.
W przeddzień wyjazdu
kocioł w pracy. Muszę odwołać urlop który planowałem na
poniedziałek po imprezie. W piątek zamiast pracować z domu, jadę
do biura 2 godziny wcześniej niż zwykle. Zaciskam zęby i na
umówione spotkanie z Łukaszem o 16.30 spóźniam się raptem parę
minut. Wcześniej zdążę jeszcze być w domu, spakować się,
pożegnać Księżniczki.
* * *
![]() |
Selfie ;) |
Air-soft to lans. Bez lansu nie ma sensu.
Kanapki, herbata,
kulturalnie przywitana cisza nocna.
Dla niektórych rano
ciśnienie jest nie do zniesienia. Tkwią w pełnym oporządzeniu od
piątej z minutami.
Cztery godziny do startu mojej kategorii mijają
dość niespostrzeżenie. Jestem wyluzowany. Co najgorsze mogło się
zdarzyć jest już za mną. Jestem tu. Pójdę się zmęczyć choćby
z nudów. Łukasz i Jędrek wystartowali w kategorii PRO zatem tak
czy inaczej trzeba by było na nich czekać.
Ale ta ostateczna linia
motywacji nie jest potrzebna. Naprawdę chcę sprawdzić ile z siebie
mogę dać.
* * *
Na zewnątrz dość
chłodno. Zapomniałem czapki, więc formuję sobie nakrycie głowy z
buff'a (jestem radykalnym fanem tego gadżetu lecz bodaj pierwszy raz
doceniam go w pełni). Jeszcze pogadanka z Regdornem o starych
czasach, trochę rozmów o specyfice AS i ustawiam się na zbiórce.
![]() | ||
Aut. Gunfire |
Błogi nastrój pęka
dość szybko wraz z pojawieniem się pierwszych oblodzeń. Niezbyt
porywające tempo marszu spada jeszcze bardziej a niesionymi dotąd
byle jak kijami trekingowymi, zaczynam posługiwać się bardziej
świadomie, korygując zachwianą równowagę cielska mego.
Check-point 8 osiągam bez większych przygód (uff). Droga do
„czwórki” również nie podnosi poziomu adrenaliny. Kolejni
uczestnicy z kategorii Basic, którzy wyprzedzają mnie bez objawów
wysiłku, krokiem równym jakby obowiązywały ich inne reguły
fizyki z korzystniejszym współczynnikiem tarcia, już przestali
smucić. Co poniektórych nawet dopinguję.
Check-point 4 wita mnie
niewielką kolejką, z czasem oczekiwania pozwalającym na spokojne
wypuszczenie z organizmu tego co zbędne i uzupełnienie tego co
przydatne. Test z rozpoznawania części airsoftowych idzie gładko.
Jako mistrz wtórnej refleksji, parę dni później zorientuję się
, że pomiędzy tłokiem a głowicą tłoka rozciąga się szeroka
kotlina znaczeń a taki anti-reversal ma niewiele wspólnego z
selektorem ognia. Nadal doceniam tolerancję obsługi punktu, która
przyjmuje opis „takie gówno od gear-boxa dwójki, na przód,
żeby się nie rozpi..sypało” jako definicję
Mblock'a.
Wyruszając w dalszą trasę mam silną ochotę zaliczyć punkt 2. Ustalam, że wystarczy trzymać się żółtego szlaku tak długo aż dotrę do utwardzanej drogi a następnie ruszyć na północ nie bacząc na przeszkody. Początkowy fragment odcinka mocno opada w dół. Na ścieżce leżą kamienie, które niewątpliwie są błogosławieństwem dla pnących się pod górę. Taki ułatwienia zupełnie nie przemawiają do mnie przy zejściu. Wybieram inny wariant. Skaczę pomiędzy pieńkami, truchtam po miękkim poszyciu leśnym. Jest przyjemniej, jest szybciej i wkrótce znajduję się w miejscu gdzie (jak sądzę) szlak skręca w prawo. Gorączkowo szukam oznaczeń, które miałyby potwierdzić właściwą lokalizację. Wtedy zauważam, że paru zawodników zbiegających za mną kieruje się w lewą stronę. Uznawszy, że widocznie lepiej orientują się w terenie podążam za nimi. Rześko pomykająca młodzież szybko pokazuje mi plecy. Podszepty moich bioder wybijają z głowy próby utrzymania narzuconego tempa. Zwalniam, zatrzymuję się by złapać oddech
Wyruszając w dalszą trasę mam silną ochotę zaliczyć punkt 2. Ustalam, że wystarczy trzymać się żółtego szlaku tak długo aż dotrę do utwardzanej drogi a następnie ruszyć na północ nie bacząc na przeszkody. Początkowy fragment odcinka mocno opada w dół. Na ścieżce leżą kamienie, które niewątpliwie są błogosławieństwem dla pnących się pod górę. Taki ułatwienia zupełnie nie przemawiają do mnie przy zejściu. Wybieram inny wariant. Skaczę pomiędzy pieńkami, truchtam po miękkim poszyciu leśnym. Jest przyjemniej, jest szybciej i wkrótce znajduję się w miejscu gdzie (jak sądzę) szlak skręca w prawo. Gorączkowo szukam oznaczeń, które miałyby potwierdzić właściwą lokalizację. Wtedy zauważam, że paru zawodników zbiegających za mną kieruje się w lewą stronę. Uznawszy, że widocznie lepiej orientują się w terenie podążam za nimi. Rześko pomykająca młodzież szybko pokazuje mi plecy. Podszepty moich bioder wybijają z głowy próby utrzymania narzuconego tempa. Zwalniam, zatrzymuję się by złapać oddech
Spoglądam w dół zbocza
…
Nie do końca jestem w
stanie odtworzyć procesy myślowe, w których zidentyfikowałem cel,
uwiarygodniłem kierunek i ruszyłem na przełaj wprost do punktu
majaczącego się gdzieś poniżej.
Wędrówka z mety zmienia
się w dramatyczną walkę o przetrwanie. Co rusz tracę równowagę
sunąc po liściach, odbijając się od kępek traw, waląc dziobem w
zasieki cienkich gałązek. Walczę jak mogę, zapieram się nogami,
wspieram się kijami, tak by szaleńcza podróż w dół miała
choćby pozory kontrolowanej wycieczki. Koniec końców docieram do
stóp zbocza w jednym kawałku za cenę wygiętego kija (udaje się
go wyprostować na tyle by nadal spełniał swą funkcję).
Na
drżących nogach zbliżam się do check-point i ze zdumieniem
odkrywam, że zaliczam punkt 3 a nie jak planowałem 2. Rzut oka na
mapę i szybka decyzja. „Dwójka” musi poczekać na odwiedziny.
Swoistym bonusem za
wybranie karkołomnego skrótu jest wyprzedzenie uczestników biegu,
którzy wcześniej zgubili mnie na górze. Choć przez chwilę to oni
muszą gonić za mną.
![]() |
Aut.: Kamila Mrozek |
Najwyraźniej w tym
miejscu dobry nastrój pożegnał się z ogólnie dobrym
samopoczuciem.
W drodze na checkpoint
„7”, do nucących swą smętną piosenkę bioder dołączają się
inne partie nóg. Nim docieram do punktu na Przełęczy Marcowej,
ujawniają się soliści z chóru Bolesnej Przygody - wielkie palce u
obu stóp coraz głośniej wyśpiewują swoje partie. Właśnie ta
nieznośna lekcja muzyki sprawia, że widząc zadanie na check-point
7, bez próby podjęcia wyzwania proszę o wpisanie kary.
Perspektywa uniknięcia
pajacyków, pompek, przysiadów i wyskoków za cenę 90 karnych
minut, oceniana na zimno na pewno nie jest dobrym deal'em. W tamtym
miejscu i czasie, bez wahania przyjąłbym 120 i dołożył zapas
batoników dla sędziego. Rozważyłbym też każdą niemoralną
propozycję za możliwość wymiany posiadanych butów na dowolne
inne, byle wygodne.
Zdążając ku
check-point 1 gubię się..
Pamiętam to tak; kilku
zawodników, każdy zmierzający do tego samego miejsca, każdy idący
w innym kierunku. Gęsta sieć ścieżek, wolnych przestrzeni, które
utożsamiam z drogami - nijak nie pokrywają się z rysunkiem mapy.
Postanawiam odnaleźć strumień i idąc wzdłuż niego dotrzeć do
utwardzonej drogi (ścieżki rowerowej jak się okazało).
Upragniony cel nawigacyjny to pułapka. Ciek wodny nim zamarzł,
musiał rozlać się szeroko tworząc całkiem spore obszary
bagienne. Z powagi sytuacji zdaję sobie sprawę gdy, zmrożony grunt
(tak sądziłem), nagle rozstępuje się pode mną. Szybko
spróbuję uciec z grząskiego terenu ale każdy kolejny krok wydaje
się jeszcze gorszym posunięciem.
Opanowuję panikę. Udaje
się wskoczyć na zdecydowanie twardszy kawałek terenu. Odnajduję
właściwą drogę a chwilę potem maszerujemy obok siebie, ramię w
ramię, wśród uczestników biegu z którymi rozdzieliśmy się na
szczycie zbocza.
![]() |
Aut.: Kamila Mrozek |
Wracając do biegu.
Biorę udział w każdej
przewidzianej konkurencji. Pierwszy raz w życiu zjeżdżam na linie,
Zgaduje na teście historycznym (czytałem zalecony tekst,
wszystkie szczegóły idealnie wyparowały z pamięci w momencie
sprawdzianu), strzelam, wyciągam betonowy blok z szybu (muszę
się pochwalić, że dość szybko i precyzyjnie namierzyłem to
stanowisko a wiem jakie problemy sprawiało to innym)...Nie wiem
ile punktów udaje się zdobyć, zdecydowanie najbardziej
rozczarowuje mnie wynik na killing-house. Z okularami, które
zaparowały zanim dobrze umiejscowiłem je na nosie, ze słabo
podającym hi-capem i co tu się okłamywać, z własnym zmęczeniem
dającym się coraz bardziej we znaki, trafiam w cele raptem dwa
razy. Wszystkie zadania zajmują mi godzinę i 23 minuty.
Około godziny 14.20
ruszam w dalszą wędrówkę i jak sądzę jedyną przeszkodą na
drodze do mety jest check-point 2. Chcąc uniknąć wędrówek
asfaltem, postanawiam wracać przez góry podążając ścieżką
rowerową na południe a następnie zejść do Walimia niebieskim
szlakiem. To co w teorii wydaje się proste, oczywiście będzie
miało dużo bardziej dramatyczne przełożenie na praktykę.
Na początek przeoczę
moment kiedy schodzę z uprzednio wybranego szlaku. Na rozwidleniu
dróg idę szerszą i płaską drogą (ta okaże się ścieżką
dydaktyczną). Instynktownie odrzucam szlak odbijający ku górze.
Ot, zmęczenie. Gdy ścieżka dydaktyczna urywa się nagle,
uświadamiam sobie, że jestem w du...żej odległości od właściwej
trasy.
Kuleję, już wręcz
cierpię od obolałych stóp, jednak ani przez chwilę nie rozważam
na serio możliwości cofnięcia się ku feralnemu skrzyżowaniu.
Sięgam po kompas,
orientuję mapę i ruszam trawersować zbocze.
Przeprawiając się przez
kolejny strumień, sprawnie oceniam, który kawałek gruntu budzi
zaufanie a który jest dalekim krewnym bagna, które uwzięło się
na mnie w drodze do muzeum. Odkrywam też, że ból stóp zdaje się
być mniejszy przy podchodzeniu niż w czasie marszu po płaskim.
Prawda jednak jest taka, że ciężko liczyć na dużą ilość
podejść zmierzając ku niżej położonym terenom. Wlekę się
okropnie, krok-ukłucie bólu-krok-ból.
Ale prawdziwą katorgą
jest dopiero zejście niebieskim szlakiem. O ile w terenie leśnym
czy po łące stąpam niczym skacowany jeleń, każdy krok
podliczając bądź bolesnym westchnięciem bądź przekleństwem tak
od wejścia na asfalt skupiam się już tylko na zaciskaniu zębów.
W końcu zatrzymuje się.
Ciężko zawisam na kijach i poważnie rozważam zakończenie zabawy.
Wtedy, zdarzy się coś
tak nierealnego, jak nienaturalne są niektóre sceny filmowe.
Podnoszę do góry głowę
i patrząc ponad dachami domów, na prawo od wieży kościoła widzę
miejsce, które idealnie pasowałoby do opisu check-point 2.
Oszczędzę dalszych
opowieści o mojej walce z dolnymi kończynami - docieram od celu.
Opadam na kolana.
Klnę głośno
siarczyście.
Po tej celebracji chwili,
idę zaliczyć konkurencję na strzelnicy. Tulę się do „giety”.
Strzelałem szybko i bez większego kombinowania, stojąc. Naliczyłem
8 trafień, sędzia zapisał 6. Być może ze zmęczenia wyznaję już
inną matematykę. Nie ma to żadnego znaczenia dla poprawnego
wykonania zadania.
Jeszcze tylko paręset
metrów krzywych kroków i minutę po 16 oddaje swój identyfikator
startowy z kompletem potwierdzeń.
Sekundy potem Organizator
zapyta mnie o doznania.
„Wygrałem”
odpowiadam z pełną powagą.
Potem jest trochę jak na
jawie i pamięć zapisała nieostre obrazy.Spotykam Łukasza, gratulacje, rozmowa o bólu, zmęczeniu ale i satysfakcji.
Talerz grochówki, której resztki dokładnie wycieram przepyszną bułką.
Herbatka.
Zyyy Cyytrtnką.
Podchwycenie myśli o masażu za cenę kąpieli pod zimną wodą.
Dobre ręce wspaniałych studentek AWFu rozcierających obolałe mięśnie nóg.
Opowiadam Majstrowi i nieznanym mi Gościom swoje przygody.
Sala gimnastyczna,
Oczekiwanie na wyniki.
Paton triumfujący, Gryzli z Barrett'em większym niż on sam
Samochód,
koc,
zasypiam...
wygrałem.
* * *
Na koniec, coś co
mogłoby służyć za wstęp. Mam 38 lat, Żonę, dwie córki. 6 lat
pracy w korporacji przekształciło mnie w nieco przyciężkawe,
marudzące i pozbawione zainteresowań coś. Pół roku temu
postanowiłem to zmienić, wracając aktywnie do hobby/sportu jakim
jest AirSoft. Przygotowania do startu rozpocząłem w grudniu 2013
jednak biorąc pod uwagę ilość czasu jaką mogłem poświęcić
nie liczyłem na specjalne efekty. Wyliczanie różnych symptomów
chorobowych jakie pojawiły się w okresie po zakupie pakietu
startowego byłoby nieco żałosne, warto zaznaczyć, że pojawiły
się i siały zamęt. W związku z powyższym, dość szybko uznałem,
że pokonanie całej trasy uznam za pełen sukces.
Kończę tą relację z
pełnym przekonaniem, że wygrałem.
Sam ze sobą.
Za rok postaram się
przesunąć granice tego co uznawałam za sukces.Sam ze sobą.
A jak się nie uda, mam nadzieję bawić się tak dobrze jak w tym roku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz